piątek, 4 października 2013

Tematu brak :P

A co mi tam- zaofftopuje ;) Otóż ładnie proszę o "klika" w poniższy link


Tak wiem, nijak się to ma do bloga, ale że testuję ową stronkę i jej faktyczne możliwości zarobkowe to i Was proszę o pomoc ;)

Ogólnie (żeby nie było, że tak w ciemno każę klikać) stronka zajmuje się opłacaniem odczytywanych maili reklamowych. Firm miliardy tego typu na rynku, ale jakoś ta do mnie "przemówiła" na tyle, że się zarejestrowałam:

-->eRmail<--



No to tyle jeśli chodzi o offtop ;)

sobota, 28 września 2013

Miksik w drodze...:))

Zdziwieni co? Najpierw nic nie pisze rok czasu a nagle zaczyna produkować posty dzień po dniu? Cóż to się stało? Ano stało się to, że mam nieprzeciętnie dużo wolnego czasu a co za tym idzie po prostu się nudzę. Ale zacznijmy od początku.

Jak wiecie dość długo pracowałam jako guest relation w hotelu Empire. Stan ten uległ zmianie 1 kwietnia tego roku (tak, ja też zauważyłam ironie). Jako że w połowie miesiąca mieliśmy zaplanowane miesięczne odwiedziny mojej rodzicielki, wspólnie ze ślubnym uznaliśmy, że należą mi się wakacje :) Tak też się stało. W międzyczasie pojawiły się pewne zmiany...2 kreski na teście ciążowym :) Nie powiem aby była to niespodzianka bo staranka trwały ok 3 miesięcy. Szczęśliwi i podnieceni poinformowaliśmy jedynie najbliższą rodzinę i zaczęliśmy zastanawiać się co dalej.

A dalej poszłam do pracy jako transferzysta w firmie Sun&Fun. Praca właściwie tylko 3 dni w tygodniu- pozostałe spędzaliśmy siedząc godzinę, czy dwie w biurze (więc pracą tego nie nazwę), a wspomniane 3 dni to kursowanie lotnisko-hotel-biuro-lotnisko. Dzień mieszał się z nocą, niekiedy w ciągu 2 dni spało się 3 godziny...ale dało się przyzwyczaić. Oczywiście ze względu na mój stan (zwany niekiedy błogosławionym), wiedziałam że prędzej czy później trzeba będzie zrezygnować. Wygrało prędzej. Wraz z końcem czerwca zakończyłam współpracę z Sun&Fun.

No i od tamtej pory zbijam bąki w domu. Na początku było fajno ale teraz zaczynają się schodki. Ale o tym może kiedy indziej. Zaczęłam pisać ten post w celu uświadomienia przyszłym mamuśkom, że w Egipcie nie będzie łatwo. Ale oczywiście po drodze zgubiłam wątek (ostatnio często mi się zdarza). Poza tym widzę, że notorycznie używam równoważników zdań. Cóż, musicie wybaczyć. Będę z premedytacją korzystać z wymówki a'la „ciężarne mają taryfę ulgową” ;))

Zacznijmy może od zakupów- bo te są częścią nieodzowną, uniknąć się ich nie da, pochłoną lwią część Waszych zaskórniaków (choć i tak pewnie zabraknie) i doprowadzą niekiedy do szewskiej pasji. A dlaczego? Pamiętajcie, że piszę z Hurghady- a tu NIC nie ma. No serio. Kosmetyki dla dzieci zatrzymują się właściwie na marce Johnson, produkty higieniczne typu podkłady poporodowe i dla niemowląt, bielizna poporodowa itp- co najmniej trudno dostępne. Staniki do karmienia, laktatory, podgrzewacze, sterylizatory, smoczki, butelki...no można znaleźć chiński badziew (to już niezależnie od kraju) ale jak już człowiek chciałby coś lepszego to bez grubej gotówki nie podchodź. Króluje tu firma Chicco i Avent- w porównaniu do PL ceny niebotyczne a wybór co najmniej biedny. Wózki – ha! A po co wózek? Przecież szanowne Egipcjanki w łapskach dzieciaka noszą ( bo krzywy kręgosłup im nie straszny- w końcu to made in Egypt nie?), no to co ta głupia Europejka w sklepie opowiada, że chce wózek 3 in 1? A co to jest? Przecież spacerówki się (jeśli już) używa- no i taką świetną firmę mamy- Gracco (dla niezorientowanych- oryginalnie firma nazywa się Graco, więc tu obecna to chińska czy jakaś tam podróba). Nie no- oddaje sprawiedliwość, w Senzo można dostać wózki oryginalne i nawet 3 in 1- za minimalną cenę 1500zł. Ja wiem, że wózki są drogie ale za 1500zł to już można coś naprawdę fajnego kupić a tu za tę cene fajne jest jedyne to, że wózek posiada gondole...No szkoda gadać. Z ubrankami jest to samo- jeden wielki badziew- bawełnę znaleźć ciężko, za to syntetyki pełne cekinów, brokatów, tudzież innych egipskich wspaniałości, są na porządku dziennym.

Co teraz? Może służba zdrowia i opieka prenatalna (oplułam monitor ze śmiechu w tym momencie) . O służbie zdrowia kiedyś chyba wspominałam, a co do tego drugiego- no nie ma i tyle. Opieka na poziomie zerowym przecież one tu rodzą na potęgę, co to za różnica czy się w ciąży dba czy nie?Jak nie to bejbi, to się zrobi kolejne. Badania w ciąży? U tych lepszych lekarzy- krew i mocz na początku, potem długo, długo nic, krew i mocz na końcu. Fajno nie? Toksoplazmoza, czystość pochwy, tolerancja glukozy, badanie wydzieliny, budowa miednicy itd., itp. to tylko zbędne fanaberie. Za to USG na każdej wizycie. Ale „ręczne” badanie już nie- tego się tu unika jak ognia. Jak już przy tym jesteśmy- unika się do tego stopnia, że kobiety notorycznie kierowane są na cesarkę- bo to ładniej, czyściej, można zaplanować i w ogóle cud-miód-malina. Ileż lekarzy ja obchodziłam, ileż nerwów zjadłam, ileż się nakłóciłam w laboratoriach...wszystkiego się odechciewa. Ale już coraz bliżej końca- niby dobrze, ale strach jest- bo co te konowały ze mną i dzieckiem będą wyczyniać przy porodzie to aż strach...


To na razie tyle w tym temacie, choć będzie on kontynuowany- chcecie czy nie :P Brzuchol zajmuje teraz sporą część mnie i nie da się go zignorować, więc pisanie z perspektywy ciężarówki jest nieuniknione ;)

piątek, 27 września 2013

Rewolucja rewolucją a żyć trzeba

No tak- blog już prawie umarł śmiercią naturalną- bo się autorce pisać nie chce ;) Choć pewnie grom z Was pomyślał sobie, że mnie gdzieś jakaś zabłąkana kula trafiła...w końcu w tym Egipcie TAKIE rewolucje uskuteczniają- taaaaaa, właśnie o tym kilka słów. Ale naprawdę kilka bo temat mnie drażni. Nieprzeciętnie.

W związku z ostatnimi wariacjami mediów, biur podróży i innych śmiesznych instytucji, informuje że po raz kolejny była to (wciąż jest? Nie wiem. TV nie oglądam ) GRUBA przesada. Owszem, było mordobicie w Kairze, owszem lali się jeden z drugim, broń palna poszła w ruch- nie pierwszy raz. Trzeba było odwołać wycieczki do tego miasta- zgadza się. Ale te żałosne opowieści podejrzanej treści o strasznej sytuacji w Hurghadzie? No to już było przegięcie. Modyfikowanie wywiadów z mieszkającymi tu na stałe Polakami- standardowa procedura TV gdy oglądalność zaczyna spadać...ehhhh co ja będę gadać (czy pisać, jeden czort), niektórzy i tak wiedzą lepiej, bo przecież telewizja nie kłamie, prawda? No.

To może obraz na dzień dzisiejszy? Pusto, cicho, smutno. Turystów brak. No może nie taki całkowity brak ale da się wyczuć zdecydowaną różnice. Część hoteli pozamykana, a te które wciąż są otwarte pracują na pół gwizdka. Po raz kolejny masa ludzi straciła pracę, siedzi na bezpłatnych urlopach, lub pracuje 15 dni w miesiącu za ostro przyciętą stawkę. Dla Waszej wiadomości- rzecz dotyczy nie tylko Egipcjan- z nami jest tak samo. Nie ma turystów, nie ma pracy. Rezydenci siedzą w domach wydając resztki oszczędności bo biura podróży nie pracują. Wszyscy dostajemy po tyłku.


Czy się coś ruszy? Mam nadzieję, ja wprawdzie i tak do pracy się nie śpieszę (ale o tym w kolejnym poście) ale masa ludzi owszem. I życzę im, aby sytuacja wróciła do jako takiego stanu „normalnego”. I żeby jakoś się odbili po całej tej „rewolucji”

czwartek, 24 stycznia 2013

Mąka i brokat...czyli wesele po egipsku

Całkiem niedawno miałam okazję zapoznać się z tutejszymi zwyczajami weselnymi, choć słowo "wesele" okazało się mieć tutaj zupelnie inne znaczenie.
Zaczęło się od niewinnej wizyty u rodziny, wszystko pięknie-ładnie, z tym że pojawił się mały problem- dwójka młodych ludzi, przeciwnej płci, w jednym mieszkaniu, a nie daj Boże pokoju, bez ślubu, toż to tak nie wypada... I nie ma tu znaczenia czy oficjalnie (w sensie legalnego kontraktu ślubnego) już "hajtnięci" czy nie... jak nie było wesela, to się nie liczy ;) Rodzinka prosiła, namawiała, aż w końcu się poddaliśmy- niech Wam będzie ta impreza.

Krokiem pierwszym okazał się zakup sukni- tu totalna samowolka, każdy kolor dozwolony, byleby się świecić...no i właśnie tu pojawił się pierwszy schodek- nijak mi się te suknie nie podobają, nie mam ochoty wyglądać jak świąteczna choinka, cała obwieszona kamykami, brokatami, koronkami i cholera wie czym jeszcze. Po odwiedzinach w trzecim z kolei sklepie, moje wymagania zmniejszyły się do jednego kryterium- nie ważne co to będzie ale ma się nie świecić ;) W końcu się udało- sukienka udekorowana niewielką ilością kamyczków, brak kwiatków, cekinków, koroneczek...no prawie ideał.

Krok drugi- umówienie się na makijaż, ubieranie i ogólne podrasowanie- standardowy, minimalny czas na tę operację to 4 godziny, jednak po długich bojach udało mi się wynegocjować 2. Następnego dnia o 16.00 miałam się stawić na "upiększanie". Na szczęście była ze mną bratowa przyszłego małżonka, Shayma, w roli translatora (w rzeczywistości powstrzymywała mnie przed rozniesiem całego "salonu piękności" w drobny mak). Jak tylko przekroczyłam próg miałam ochotę uciekać- w niewielkich 2 pomieszczeniach tłoczyło się jakieś 30 bab, z czego 10 to panny młode a reszta obstawa (W ramach wyjaśnienia chciałabym dodać, że byłam od początku lekko podenerwowana biorąc pod uwagę tutejszą modę- otóż panna młoda nakłada maskę- dla nich jest to makijaż jednak ja tak tego nazwać nie mogę. Twarz jest chowana pod grubą warstwą niemalże białego pudru, oprawa oczu jest niezwykle wyrazista, wręcz krzykliwa, we wszystkich kolorach, niekoniecznie do siebie pasujących- no ogólnie wygląda to koszmarnie, tak "upiększonej" kobiety praktycznie nie da się rozpoznać, więc można zrozumieć moje lekkie zestresowanie). Ciągnięta przez Shayme dotarłam do pomieszczenia (metr na metr), w którym to zaczęłyśmy batalie z ubieraniem. Białe leginsy, halka, biały golf i na to suknia- i właśnie tu najgorsze- jak się poruszać po wypełnionym kobitkami pomieszczeniu w rozkloszowanej do granic możliwości sukni...otóż można to posumować słowami "zadzieram kiece i lece".

Krok trzeci- makijaż. Oj, to było najgorsze, utrzymanie nerwów na wodzy graniczyło z cudem. Oczywiście byłam w centrum uwagi ze względu na białą twarz i niebieskie oczy- normalnie jak małpka w zoo. Lekko oszołomiona nie zauważylam jak z prawej strony zachodzi mnie "makijażystka" z małym pudełeczkiem i gąbeczką...
 "Gdzie z tą mąką, gdzie!?" wykrzyknęłam lekko spanikowanym głosem i to w dodatku po polsku- tak się zestresowałam ;) Na szczęście Shayma w lot zrozumiała o co mi chodzi i grzecznie wyjaśnila, że ja wystarczająco blada jestem, żeby mi jeszcze to paskudztwo na twarz nakładać. Teraz już ostrożnie "upiększaczka" podeszła z cieniami, żebym sobie kolorek wybrała. Pokazałam czerń i szarość i z pomocą Shaymy wytłumaczyłam, iż ma to być delikatny makijaż. "Delikatny" najwyraźniej w egpskim słowniki nie figuruje, bo po 5 minutach, gdy otworzyłam oczy zobaczyłam w lustrze jakiegoś potworka do złudzenia przypominającego pandę. No i zmywanie. Zaczynamy od początku. Nawet inna pani przyszła żeby się tym makijażem zająć ;) Koniec końców się udało. Nadszedł czas na założenie weselnego hijabu- miliard małych szali, udrapowanych w przedziwny sposób i niemalże unieruchamiających głowę- ale przyznać muszę, że wyglądało to bardzo ładnie. Pozostało czekać na pana młodego.


Krok czwarty- prosto z salonu wizyta u fotografa, szybka sesja i jazda na "wesele". A właśnie..jazda...a jak tu wleźć do samochodu w tej cudacznej sukni? Stanęłam niezdecydowanie, próbując obmyślić w głowie jakiś plan, gdy nagle pan młody, jego siostra, plus dwóch kuzynów, tak jakoś mną zakręcili, suknie podtrzymali, że raz-dwa znalazłam się w aucie. Najwyraźniej problemy z poruszaniem się w sukni to nie nowina skoro tak sprawnie im to poszło. W każdym razie siedziałam, a pan młody próbował się koło mnie zmieścić, jednak fałdy mojej "cudownej" sukni skutecznie mu to uniemożliwiały...po małej batalii jednak się udało ;)

Krok piąty- jesteśmy na miejscu, znaczy się na podwórku przed domem. Wchodzimy na platformę przygotowaną przez kuzynów (cały czas miałam wrażenie, że wszystko się zawali- w końcu wiadomo jak Egipcjanie podchodzą do budowania), naokoło pełno światełek, ludzi, głośna muzyka, siadamy na wielkich fotelach i zaczynamy...No i tu każdy Europejczyk zda sobie sprawę, że "wesele" to nie jest odpowiednie słowo. Młodzi siedzą i uśmiechają się do widowni zgromadzonej przed platformą. I tak przez jakieś 1,5 godziny. No cudo ;) I to by bylo na tyle. Nie ma całonocnej zabawy, obżarstwa, ogólnie pojętej imprezy...siedzimy, uśmiechamy się, wymieniamy obrączkami i spadamy. Jeszcze tylko kilka zdjęć z rodzinką i możemy zrelaksować się w swoim własnym towarzystwie. Masa przygotowań, zakupów, lekka nerwówka, by w finale chwile posiedzieć i poszczerzyć się do ludzi...ot i całe weselisko ;)