piątek, 12 sierpnia 2011

Relaks na wyspie

No tak, jak się można było spodziewać, plany regularnego pisania pozostały w sferze marzeń. Coś ciężko mi się zebrać ;) Jednak najwyższy czas coś wyskrobać. Zacznijmy może od wyprawy na Giftun- żadnych niesamowitych przygód związanych z nią nie było, mimo to, warto troszkę powspominać. 


Otóż pierwszy termin wyprawy- miałyśmy czekać z Madzią pod hotelem tuż obok naszego mieszkanka o godz. 8.20. pierwszym problemem było zerwanie się w środku nocy ( :D) z wyrka, ale, ku mojemu zdziwieniu poszło w miarę gładko i stawiłyśmy się na umówionym miejscu 10 min przed czasem. Grzecznie przysiadłyśmy na krawężniku i skupiłyśmy się na próbie utrzymania się w stanie przytomności. Minęło 15 min, transferu brak…no ale to tylko 5 min spóźnienia. Po kolejnych 10 min dzwoni telefon- „polskojęzyczny” przewodnik, który miał nas odebrać, skontaktował się ze mną w celu określenia naszej konkretnej pozycji. Rozmowa wyglądała tak:

- Dzień dobry, gdzie jesteś?
-Dzień dobry. Czekam przed hotelem Palacio.
-No ale gdzie?
-Przed hotelem, tuż przy wjeździe, przed głównym wejściem
-A jaki numer pokoju?
-……………………… (tu nastąpiła moja konsternacja…). Nie jestem w pokoju, jestem przed hotelem.
-Ok.

Koniec rozmowy, więc uznałam, że zaraz ktoś nas odnajdzie. O naiwności… mija kolejne 10 min, po czym telefon dzwoni jeszcze raz. Rozpoznałam numer, i już wiedziałam, że będą problemy- rozmowy ciąg dalszy:

-No i gdzie jesteś?
-Hmmm…wciąż w tym samym miejscu- przed hotelem
-No ale nie ma Cię w recepcji
-…(hmmmm)…tak, nie ma mnie w recepcji, ponieważ jestem PRZED hotelem.
-ok. poczekaj.
(no to sobie grzecznie czekam ze słuchawką przy uchu)
-No i gdzie jesteś? (to chyba ulubiony tekst mojego rozmówcy, no nie mogłam się powstrzymać- musiałam się roześmiać)
-Przed hotelem, wciąż, niezmiennie- PRZED hotelem
-No ale Ciebie tu nie ma (no w tym momencie mi ręce opadły)
-Zapewniam, że jestem, dokładnie przed bramą wjazdową, przed wejściem, pod wielkim napisem Palacio, na chodniku (no nie wiedziałam jakie jeszcze instrukcje mogę dać)
-Nie, Ciebie tu nie ma (mniej więcej w tym momencie pokłady mojej cierpliwości się wyczerpały)
-Ok., nie ma mnie. Nie kłopocz się, dokończ transfer beze mnie, miłego dnia.

No i tak zakończyła się wycieczka na Giftun :) W tym momencie muszę wspomnieć, że nie miała to być taka standardowa wyprawa- miałyśmy z Madzią zjawić się tam jako obserwatorzy, by zapoznać się z programem i pracą przewodnika, gdyż organizator wycieczek chciał abyśmy podjęły z nim współpracę. Zanim doszłyśmy do domu Sherief zadzwonił do mnie i koniec końców, przepraszał za nieogarniętego przewodnika i nieudany transfer. Nie zrażone niczym poszłyśmy z Madziulą na plażę.

Kilka dni później nastąpiło podejście nr 2. Tym razem zapraszający nie chciał ryzykować z nieudanym transferem i wysłał po nas mojego obecnego szefa z Falco Safari- jechaliśmy na Marinę w czwórkę- Madzia, ja, Hatem i jego znajoma. W porcie spotkałyśmy się z Sherief’em i wsiedliśmy wszyscy do wodnej taksówki. Okazało się, iż będziemy miały prywatną wyprawę, bez turystów, zgiełku itp. Nie ma tego złego co by na dobre nie wyszło ;) 

  
Dotarliśmy na wyspę, chwila oprowadzania, wyjaśniania co i jak, rozmowy a następnie pełen relaks. Poszłyśmy z Madziulą na mały spacerek wzdłuż brzegu w poszukiwaniu muszelek- niestety co ciekawsze okazy miały swojego mieszkańca (bardzo przywiązanego do swojego domostwa niestety) więc niewiele ze sobą przytargałyśmy. Za to postanowiłyśmy troszkę się popluskać- zaczęła się wyprawa- dłuuuuuga wyprawa w poszukiwaniu wody, byliśmy na wyspie w czasie odpływu więc sporo trzeba było brodzić aby dotrzeć do głębszego miejsca. 

Gdy w końcu dobrnęłyśmy do głębszych terenów byłyśmy na tyle zmęczone, że ograniczyłyśmy pluskanie do minimum i wróciłyśmy pod palemkę. Dalej było opalanko, obiadek, pogaduchy i nadszedł czas powrotu. Ogólne wrażenia bardzo pozytywne, dzień pełen lenistwa i ładnych, rajskich widoczków. Złe wrażenie z pierwszego, nieudanego transferu zostało zatarte, a w głowie pozostały jedynie przyjemne wspomnienia.