Całkiem niedawno miałam okazję zapoznać
się z tutejszymi zwyczajami weselnymi, choć słowo "wesele" okazało
się mieć tutaj zupelnie inne znaczenie.
Zaczęło się od niewinnej wizyty u rodziny,
wszystko pięknie-ładnie, z tym że pojawił się mały problem- dwójka młodych
ludzi, przeciwnej płci, w jednym mieszkaniu, a nie daj Boże pokoju, bez ślubu,
toż to tak nie wypada... I nie ma tu znaczenia czy oficjalnie (w sensie
legalnego kontraktu ślubnego) już "hajtnięci" czy nie... jak nie było
wesela, to się nie liczy ;) Rodzinka prosiła, namawiała, aż w końcu się
poddaliśmy- niech Wam będzie ta impreza.
Krokiem pierwszym
okazał się zakup sukni- tu totalna samowolka, każdy kolor dozwolony, byleby się
świecić...no i właśnie tu pojawił się pierwszy schodek- nijak mi się te suknie
nie podobają, nie mam ochoty wyglądać jak świąteczna choinka, cała obwieszona
kamykami, brokatami, koronkami i cholera wie czym jeszcze. Po odwiedzinach w
trzecim z kolei sklepie, moje wymagania zmniejszyły się do jednego kryterium-
nie ważne co to będzie ale ma się nie świecić ;) W końcu się udało- sukienka
udekorowana niewielką ilością kamyczków, brak kwiatków, cekinków,
koroneczek...no prawie ideał.
Krok drugi-
umówienie się na makijaż, ubieranie i ogólne podrasowanie- standardowy,
minimalny czas na tę operację to 4 godziny, jednak po długich bojach udało mi
się wynegocjować 2. Następnego dnia o 16.00 miałam się stawić na
"upiększanie". Na szczęście była ze mną bratowa przyszłego małżonka,
Shayma, w roli translatora (w rzeczywistości powstrzymywała mnie przed
rozniesiem całego "salonu piękności" w drobny mak). Jak tylko
przekroczyłam próg miałam ochotę uciekać- w niewielkich 2 pomieszczeniach
tłoczyło się jakieś 30 bab, z czego 10 to panny młode a reszta obstawa (W
ramach wyjaśnienia chciałabym dodać, że byłam od początku lekko podenerwowana
biorąc pod uwagę tutejszą modę- otóż panna młoda nakłada maskę- dla nich jest
to makijaż jednak ja tak tego nazwać nie mogę. Twarz jest chowana pod grubą
warstwą niemalże białego pudru, oprawa oczu jest niezwykle wyrazista, wręcz
krzykliwa, we wszystkich kolorach, niekoniecznie do siebie pasujących- no
ogólnie wygląda to koszmarnie, tak "upiększonej" kobiety praktycznie
nie da się rozpoznać, więc można zrozumieć moje lekkie zestresowanie).
Ciągnięta przez Shayme dotarłam do pomieszczenia (metr na metr), w którym to
zaczęłyśmy batalie z ubieraniem. Białe leginsy, halka, biały golf i na to
suknia- i właśnie tu najgorsze- jak się poruszać po wypełnionym kobitkami
pomieszczeniu w rozkloszowanej do granic możliwości sukni...otóż można to
posumować słowami "zadzieram kiece i lece".
Krok trzeci-
makijaż. Oj, to było najgorsze, utrzymanie nerwów na wodzy graniczyło z
cudem. Oczywiście byłam w centrum uwagi ze względu na białą twarz i
niebieskie oczy- normalnie jak małpka w zoo. Lekko oszołomiona nie zauważylam
jak z prawej strony zachodzi mnie "makijażystka" z małym pudełeczkiem
i gąbeczką...
"Gdzie z tą mąką, gdzie!?" wykrzyknęłam lekko
spanikowanym głosem i to w dodatku po polsku- tak się zestresowałam ;) Na
szczęście Shayma w lot zrozumiała o co mi chodzi i grzecznie wyjaśnila, że ja
wystarczająco blada jestem, żeby mi jeszcze to paskudztwo na twarz nakładać.
Teraz już ostrożnie "upiększaczka" podeszła z cieniami, żebym sobie
kolorek wybrała. Pokazałam czerń i szarość i z pomocą Shaymy wytłumaczyłam, iż
ma to być delikatny makijaż. "Delikatny" najwyraźniej w egpskim
słowniki nie figuruje, bo po 5 minutach, gdy otworzyłam oczy zobaczyłam w
lustrze jakiegoś potworka do złudzenia przypominającego pandę. No i zmywanie.
Zaczynamy od początku. Nawet inna pani przyszła żeby się tym makijażem zająć ;)
Koniec końców się udało. Nadszedł czas na założenie weselnego hijabu- miliard
małych szali, udrapowanych w przedziwny sposób i niemalże unieruchamiających
głowę- ale przyznać muszę, że wyglądało to bardzo ładnie. Pozostało czekać na
pana młodego.
Krok czwarty-
prosto z salonu wizyta u fotografa, szybka sesja i jazda na "wesele".
A właśnie..jazda...a jak tu wleźć do samochodu w tej cudacznej sukni? Stanęłam
niezdecydowanie, próbując obmyślić w głowie jakiś plan, gdy nagle pan młody,
jego siostra, plus dwóch kuzynów, tak jakoś mną zakręcili, suknie podtrzymali,
że raz-dwa znalazłam się w aucie. Najwyraźniej problemy z poruszaniem się w
sukni to nie nowina skoro tak sprawnie im to poszło. W każdym razie siedziałam,
a pan młody próbował się koło mnie zmieścić, jednak fałdy mojej
"cudownej" sukni skutecznie mu to uniemożliwiały...po małej batalii
jednak się udało ;)
Krok piąty-
jesteśmy na miejscu, znaczy się na podwórku przed domem. Wchodzimy na platformę
przygotowaną przez kuzynów (cały czas miałam wrażenie, że wszystko się zawali-
w końcu wiadomo jak Egipcjanie podchodzą do budowania), naokoło pełno
światełek, ludzi, głośna muzyka, siadamy na wielkich fotelach i zaczynamy...No
i tu każdy Europejczyk zda sobie sprawę, że "wesele" to nie jest
odpowiednie słowo. Młodzi siedzą i uśmiechają się do widowni zgromadzonej przed
platformą. I tak przez jakieś 1,5 godziny. No cudo ;) I to by bylo na tyle. Nie ma całonocnej zabawy, obżarstwa, ogólnie
pojętej imprezy...siedzimy, uśmiechamy się, wymieniamy obrączkami i spadamy.
Jeszcze tylko kilka zdjęć z rodzinką i możemy zrelaksować się w swoim własnym
towarzystwie. Masa przygotowań, zakupów, lekka nerwówka, by w finale chwile
posiedzieć i poszczerzyć się do ludzi...ot i całe weselisko ;)