Koniec czerwca, wreszcie upragniony urlop, z niecierpliwością czekam na wejście do samolotu...serce wali jak szalone, w końcu to mój pierwszy raz. No nic, siadam na miejscu i niech się dzieje wola nieba...start wywraca mi żołądek do góry nogami, ostre szarpnięcie i napór ciśnienia. Trwa to dłuższą chwilę, aż zaczynam się zastanawiać czy w ogóle przetrwam. Pilot wyrównuje lot, zaglądam nieśmiało przez okno (podczas pierwszych minut uparcie kontemplowałam oparcie poprzedzającego fotela) i doznaje lekkiego ataku paniki- w co ja się wpakowałam ?! Przecież to całe żelastwo zaraz spadnie !! Jak w ogóle można być tak daleko od ziemi ?! Myśli te przebiegły mi przez głowę w ułamku sekundy i nagle zniknęły...myślę, że widoki okazały się silniejsze od lęku przed wysokością.
Zapada mrok więc podziwianie krajobrazu z lotu ptaka dobiega końca, chwytam za książkę i zagłębiam się w magicznym świecie fantasy do momentu gdy pilot podchodzi do lądowania...po raz kolejny „ciśnieniowe wariacje” i w końcu jesteśmy na twardym gruncie. Wszyscy podnoszą się z miejsc i niemalże biegną do wyjścia, no tak, kto pierwszy ten lepszy. W wyścigu brać udziału nie zamierzam, więc spokojnie czekam, aż zrobi się luźniej. Zbieram swoje klamoty i kieruje się do wyjścia, staje w drzwiach i doznaje pewnego rodzaju szoku...pierwszy ciepły podmuch tego szczególnego powietrza na twarzy, i szeroki uśmiech pojawiający się na moim obliczu...jestem w Egipcie.
Wraz z innymi wsiadam do odpowiedniego autokaru, który to zawieść ma nas do hotelu, siadam przy oknie i wlepiam wzrok w szybę...ależ ja musiałam komicznie wyglądać z zewnątrz- szeroko otwarte, rozbiegane oczy, nie mogące się zdecydować w którą stronę patrzeć, twarz niemalże przyklejona do okna, cud że usłyszałam rezydenta gdy mówił, iż czas wysiadać. Szczerze zęby do wszystkich, no po prostu nie mogę przestać się uśmiechać, ganię się w duchu „uspokój się bo Cię za niepoczytalną wezmą” ale to nic nie daje. Pakuje się do pokoju, stawiam walizkę i kieruje się na balkon...widok na ulice, niby nic ciekawego jednak stoję tam z godzinę i gapię się na wszystko, przemykające samochody, spacerujących roześmianych ludzi, sprzedawców z okolicznych sklepów, chłonę dźwięki, zapachy...to wszystko jest takie nowe. Mimo wszystko czuję zmęczenie, jest 4 rano więc najwyższa pora na trochę snu.
Otwieram oczy i coś dziwnego przykuwa moją uwagę, wychodzę na balkon sprawdzić cóż to jest...i tak pierwszy raz wita mnie przepiękny błękit egipskiego nieba, uśmiecham się sama do siebie. Stoję tak jeszcze chwilę po czym patrzę na zegarek- 7.20, no to pospałam, rzeczywiście. Jednak nie czuję się zmęczona, wręcz przeciwnie- jestem pełna energii. Schodzę na śniadanie (kawa i papieros przy basenie) po czym wybieram się na nieśmiałą eksplorację przyhotelowych terenów. Na ulicach jest jeszcze całkiem spokojnie. Kieruję się w stronę ronda przy plaży Old Vic i nagle moim oczom ukazuje się dość niecodzienny widok- dwójka mundurowych z karabinami (czy co to tam było) tuż na wprost mnie. Hmmmm...no nic, idę dalej. Lekko zestresowana przechodzę obok i omal nie dostaję zawału gdy jeden z nich zwraca się do mnie. Czyli to jednak nie był wytwór mojej wyobraźni... Pojęcia nie mam co mówi ale grzecznie odpowiadam „good morning” mając nadzieję, że nie wyjdę na kompletnego ignoranta. W odpowiedzi otrzymuję szeroki uśmiech więc pozytywnie nastawiona idę dalej. Oczywiście głowa lata mi wokół własnej osi jak szalona, próbując ogarnąć wzrokiem dosłownie wszystko (co z tego, że otaczają mnie zwykłe budynki-w końcu to budynki w Egipcie) co niemalże doprowadza do skręcenia kostki. Przyczyny są dwie- moje roztrzepanie i obrzydliwie wysokie krawężniki. Ależ jak byłam w szoku ! Kto to wymyślił? Rozglądnęłam się wokół czy to przypadkiem nie odosobniony przypadek ale nie- wygląda na to, że to taki standard. No cóż- trzeba przywyknąć, zresztą nie to stanowiło największy problem. Kiedy zakończyłam studiowanie architektury egipskich chodników, przyszedł czas na przeprawienie się na drugą stronę ulicy. Myślicie, że to takie łatwe? Że zapali się zielone światełko i fru? Albo może kierowcy zatrzymają się widząc, że stoisz na pasach? Świateł nie zlokalizowałam, podobnie jak oznakowanego przejścia dla pieszych, za to nie miałam problemów z zauważeniem szalonych taksówek śmigających po ulicach. Zatrzymać nikt się nie miał zamiaru więc wlazłam na jezdnie mając nadzieję, że nie zamienię się w mokrą plamę na betonie. O dziwo, kierowcy jakoś specjalnie się mną nie przejęli- po prostu wymijali mnie jak gdyby nigdy nic.
Mniej więcej od hotelu Old Vic ciągnie się sympatyczna promenada wypełniona hotelami, sklepikami i knajpkami. Jakież było moje zdumienie gdyż niemalże każdy sprzedawca starał się namówić mnie na wstąpienie do jego sklepu. Było to niezwykle ciekawe przeżycie, które koniec końców wyrobiło we mnie syndrom poruszanie się po tej stronie ulicy, która jest najbardziej oddalona od pasaży handlowych. A ilu ja nagle zyskałam przyjaciół! Wszyscy byli moimi „friendsami”. Co z tego, że pierwszy raz widzą mnie na oczy, jestem „good friend” i tyle- i jak tu się nie uśmiechnąć? Oczywiście nie podarowałam sobie wejścia do sporej wielkości sklepu z pamiątkami...i już na wejściu dostałam oczopląsu- było tam wszystko- od odzieży po zapalniczki, zatrzęsienie żywych, zwracających uwagę kolorów... i głos polskich turystów: „a czemu to takie drogie?” No tak. Zaobserwowałam tam ciekawą sytuację- targowanie, no może nie dokładnie samo targowanie bo to pojęcie nie jest mi obce, ale targowanie w wykonaniu polskiego młodzieńca. Nie mogłam się oprzeć, żeby nie przysłuchiwać się tej konwersacji, bo widzicie, niezwykle interesujące jest kiedy dwoje ludzi próbuje się dogadać, gdy każdy z nich używa innego języka. Egipcjanin swoje, Polak swoje...czy w finale doszli do porozumienia nie wiem, bo rozbawienie zmusiło mnie do opuszczenia tego przybytku.
Późnym popołudniem zawitałam w końcu na plażę. Nie jestem zwolenniczką tej formy wypoczynku, no ale wszystkiego trzeba spróbować. Cóż za kolor, cóż za przejrzystość wody, nie mogłam się nadziwić, nieprzeciętny widok. Woda cieplutka i obrzydliwie słona, po wyjściu widać na skórze bielutki osad ale cóż to...nic nie jest w stanie zepsuć pozytywnego wrażenia krystalicznie czystego morza pełnego niesamowitych stworzonek, które można oglądać nawet nie zanurzając głowy. Wpatrywałam się w ten ogromny błękit, słońce muskało moją skórę i czułam jak cały stres odpływa, jak wszystkie problemy stają się nieistotne, nie teraz, nie tu...
Dzień za dniem leciały nieubłaganie. Spotkania ze znajomymi i spacery wypełniały większość czasu. Hurghada objawiła mi się jako miejsce pełne kontrastów- piękne hotele naprzeciw smutnych, nieukończonych budowli, śliczne ogrody i plaże hotelowe naprzeciw brudnych i niezadbanych ulic, gwar rozmów i zabawy przetykany poruszającym głosem muezina wzywającego na modlitwę...wszystko to zapadło mi głęboko w pamięć i długo nie mogłam dojść do ładu po powrocie do Polski. Właściwie myślę, że nigdy nie doszłam i mój powrót do Hurghady miał miejsce szybciej niż to planowałam...
c.d.n.
Masz dar do opowiadania, dziewczyno :)) rewelacyjnie się czyta :) aż mi się łezka w oku zakręciła :)))))
OdpowiedzUsuńDziękuje Madziu :* :))
OdpowiedzUsuń