Pustynia wydawać by się mogła miejscem mało ciekawym. No bo cóż tam właściwie oprócz tego piasku jest…no tak, jeśli się zastanowić to właściwie co mnie tam ciągnie? Co takiego oferuje mi pustynia, że jest miejscem, w którym czuję się najlepiej? Chyba sama nie do końca wiem jak na to odpowiedzieć.
Wycieczki znane jako „Jeep safari” oferuje każde biuro podróży, do wyboru mamy przeróżne programy, od najbardziej podstawowych do tych naprawdę rozbudowanych. Konstrukcja jest jednak zawsze podobna. Miałam okazję skosztować jednej i drugiej tak więc opowiem po trochu o wszystkim. Zbiórka jak zawsze w recepcji, objeżdżanie hoteli i wylot na właściwą trasę. Tym razem jednak nie jedziemy busikiem tylko jeepem. W środku mieści się mniej więcej 8 osób (nie licząc kierowcy, kamerzysty i przewodnika), siedzimy na ławo-fotelach naprzeciw siebie. Próżno szukać pasów lub jakichkolwiek uchwytów, pełen luz. Droga jest dość długa, jednak jak na egipskiego kierowcę przystało, pokonujemy ją w ekspresowym tempie; po drodze zatrzymujemy się w punkcie kontrolnym ,gdzie to nasz „driver” zostaje skrupulatnie sprawdzony a gdy docieramy do wjazdu na pustynie, okazuje się, że musimy poczekać jeszcze na 2 samochody z turystami. Okolica średnio ciekawa- naprzeciw olbrzymi supermarket (takie nasze Centrum Bielany we Wrocławiu), za nami metalowy płot, obok niezwykle znudzeni żandarmi. Cykamy parę fotek, rozmawiamy i powoli zaczynamy się nudzić. Po mnie więcej pół godziny podchodzi do nas kierowca, przepraszając za to opóźnienie i obiecując, że za 15 minut reszta będzie na miejscu, już ma odchodzić, kiedy nagle odwraca się i zwraca się do mnie konspiracyjnym szeptem: „But you know what it is 15 minutes in Egypt?”
Tak, tu dochodzimy do kwestii pojmowania czasu. Bardzo dobrze obrazuje to powiedzenie „ My mamy zegarki, Arabowie mają czas”, otóż musicie wiedzieć ( i być przygotowani na to ), że stwierdzenie wypowiedziane przez Egipcjanina: „ok, 10 minutes” niekoniecznie znaczy 10 minut. No ok, może i 10 ale kto wie czy akurat dzisiejszego dnia? Egipt jest miejscem gdzie czas stoi w miejscu, nikt się tam nie śpieszy, nie ma ciągłego wyścigu, wszystko może zaczekać, bardzo często usłyszycie słowo „bukra” (jutro- to też w żadnym wypadku nie jest wiążące)…dla niektórych może to być niezwykle irytujące, gdyż przyzwyczajeni jesteśmy do życia zgodnie z „rozkładem”, gdy umawiamy się na daną godzinę, oczekujemy, że druga osoba dokładnie wtedy się pojawi…pozostaje jedynie zaakceptować i brać na to poprawkę. Ja osobiście uwielbiam ten brak pędu i niespieszność, choć w niektórych sytuacjach z pewnością może to być lekko stresujące.
Ale powracając do naszego kierowcy- no nie mogłam się nie roześmiać, i tak to wdaliśmy się w rozmowę. W ekspresowym tempie dowiedziałam się, iż jest żonaty, ma trójkę dzieci w wieku 4, 6 i 9 lat, wybrankę poślubił gdy miała lat 16, małżeństwo było aranżowane, lecz mimo to są szczęśliwi, bo jest między nimi przyjaźń a po urodzeniu pierwszego dziecka, zbliżyli się do siebie jeszcze bardziej. Cała opowieść oczywiście trwała nieco dłużej i zawierała o wiele więcej detali, bo widzicie, Egipcjanie są ludźmi niezwykle otwartymi (przynajmniej w moim odczuciu), chętnie dzielą się opowieściami o swojej rodzinie, związkach, pracy i oczekują tego samego w zamian. My pojmujemy to jako sferę prywatną, która nie powinna być dostępna dla dopiero co poznanych ludzi, jednak nie czujcie się urażeni gdy usłyszycie na wstępie pytanie o stan cywilny, rodzinę, czy zarobki. To nie musi oznaczać nic złego, Egipcjanin w ten sposób chce nas poznać i te pytanie są dla niego czymś normalnym.
Gdy opowieści rodzinne dobiegły końca, dowiedziałam się, iż nasz kierowca pada z nóg, gdyż dopiero co wrócił z wycieczki do Luksoru. Dostałam propozycję jego posady na ten wypad i nie wiedząc kiedy miałam już kluczyki do jeepa w ręku. Nie powiem- propozycja niezwykle kusząca, ale wolałam nie ryzykować życia pozostałych. Po wesołej wymianie zdań, oddałam kluczyki i oto na horyzoncie pojawiły się długo oczekiwane samochody. Z jednego z nich wyskoczył (tak, dosłownie wyskoczył) nasz przewodnik. Jego polszczyzna była na bardzo dobrym poziomie, nie było żadnych problemów ze zrozumieniem, ale też i niewiele do rozumienia było. Koniec końców zapakowaliśmy się do auta i w drogę. I tych wrażeń nie zamieniłabym na nic innego- wspaniały rajd z szaleńcem za kółkiem, okrutne wstrząsy, brak pasów ani czegokolwiek do złapania poza współpasażerami i dachem. Coś niesamowitego, jak ja żałowałam, że nie siedzę za kółkiem! Kocham szybką jazdę a w takich warunkach to już szczególnie. Co ciekawe z odtwarzacza poleciała znana nam wszystkim piosenka „Jak anioła głos”- zaskoczenie na naszych twarzach było ogromne a uśmiech kierowcy bezcenny. Oczywiście wszyscy śpiewaliśmy (co tam, że nie cierpię tej muzyki, jestem na wakacjach!), śmialiśmy się i skakaliśmy jak worki ziemniaków po całym samochodzie. Niezapomniane wrażenia!
Jak ja się nie chciałam rozstawać z naszym „crazy driverem”, no przez te 2 godzinki tak się z nim zżyłam, że naprawdę miałam ochotę zostać na dole. Ale nic to, jeszcze się zobaczymy. Zaczyna się wspinaczka na mini górkę, ja jak to zwykle, pierdoła nr 1, potykam się i rozwalam kolano, no jakby mogło być inaczej- skoro przewracam się na prostej drodze to i na kamienistej górce muszę. Małe zadrapanie, uśmiech na twarzy i idziemy dalej. Co za widok! Ten ogrom piachu, wydmy, niesamowite kształty wykreowane przez wiatr, mówcie co chcecie ale dla mnie pustynia wygrywa z morzem pod każdym względem. Czułam się tam taka malutka i jednocześnie czułam ogrom pustyni. No nie wiem jak to opisać, po prostu wywarło to na mnie niesamowite wrażenie.
Nie musiałam długo czekać na spotkanie z „driverem” gdyż czekał na nas na dole, po drugiej stronie wzniesienia. Pojechaliśmy do beduińskiej wioski, gdzie w cieniu raczyliśmy się egipską herbatką i opowieściami przewodnika. Odwiedziliśmy kilka domów, zobaczyliśmy jak się wykonuje piaskowe dekoracje w butelkach, pojeździliśmy na wielbłądach i skosztowaliśmy krystalicznie czystej (wg zapewnień przewodnika) wody ze studni.
Następne w kolejce było mini zoo- żółwie, jaszczury wszelakie i inne gady. Oczywiście przyklejałam „nosa” do akwarium z największym wężem, no jakżeby inaczej- przecież ja kocham te stworzenia!
Zaraz po zwiedzeniu przybytku gadów nadszedł czas na quady. Jakoś tak wyszło, że trafił mi się jako partner nasz przewodnik, więc przyodziana w kask grzecznie usiadłam z tyłu. Wyjechaliśmy jako ostatni by wszystkiego dopilnować, a po 5 minutach skorzystałam z okazji, że obok przejeżdżał „kontroler” quadów i wcisnęłam mu mój kask, gdyż nie cierpię tego badziewia (proszę pod żadnym pozorem nie brać ze mnie przykładu- ja do tych mniej normalnych należę). Jazda była świetna, głównie dzięki temu, że nie mieliśmy ograniczeń co do prędkości (reszta była bardzo pilnowana)- tu właśnie pojawiły się plusy podróży z przewodnikiem. Trasa dość długa, widoki cudowne, raz nawet udało nam się zgubić grupę ale szybko się z tym uporaliśmy. W drodze powrotnej kierowałam ja i tylko ciągle słyszałam „zwolnij” i śmiech. No bez przesady, jesteśmy na pustyni, w żadne drzewo nie wjadę (choć jeśli brać pod uwagę moje zdolności to i to jest możliwe). Zabawa świetna- gorąco polecam wszystkim!
Nadszedł czas na posiłek, udajemy się więc do wyznaczonych miejsc i rozsiadamy wygodnie. To jeszcze nie koniec atrakcji, na scenę umiejscowioną na środku wchodzą 3 panowie. Jak się potem okazuje raczą nas ekstremalnym popisem połykania mieczy, ognia, rozjeżdżania głównego bohatera jeepem…no takie tam. Następny w kolejce jest taniec brzucha- ok, muszę przyznać, że widziałam lepsze, dużo lepsze. Ale, ale, to nie koniec- na scenę wychodzi niezwykle przystojny mężczyzna spowity w coś w rodzaju sukni i zaczyna się... kręcić. Tak, dokładnie tak, kręci się wokół własnej osi a jego spódnice razem z nim- widok niesamowity. Tak oto pierwszy raz widzę na żywo pokaz Derwisza. Niewiarygodne, że człowiek może tak długo kręcić się wokół własnej osi i nie…no wiadomo co. Mało tego, po jakiś 20 minutach pokazu (zaangażowane zostały również inne akcesoria, w tym kolorowe lampki na spódnicach), przystojniak zatrzymuje się i schodzi „w publikę” powiewając nad głową jedną z warstw sukni. I nawet się nie zachwiał! Niesamowite, po prostu rewelacja.
Zabawa jest wspaniała, jednak czas już wracać. Zbieramy się więc do samochodów, nasz kierowca, w pełni wypoczęty po 2-godzinnej drzemce, rozpoczyna swój szalony rajd. Jaka to frajda jechać po pustyni ze zgaszonymi światłami! Tego nie da się opisać, śmialiśmy się jak szaleni, łącznie z obsługą. Wypad ten zaliczam do najbardziej udanych i niezapomnianych. Chętnie spędziłabym tam więcej czasu, jednak tym razem już nie na zwykłej wycieczce, lecz na jakimś survivalowym wypadzie.
Z niezbędnych informacji:
*jak zawsze potrzebna jest woda (w końcu to pustynia)
*przydać się może chusta dla osłonięcia twarzy i okulary
*w większości polecane są długie spodnie- ja miałam krótkie i nie narzekałam, piasek aż tak krzywdy nie jest w stanie zrobić (chyba, że ktoś się potyka o własne nogi jak ja)
*rzecz konieczna-dobry humor- choć tego nie powinno zabraknąć podczas wypadu na pustynie.
Fajna relacja i zdjęcia. Aż zatęskniłam za tym krajem, a przecież tak niedawno tam byłam... Pozdrawiam
OdpowiedzUsuń