Jako, że stronię od miejsc najbardziej obleganych przez turystów, moje kroki zawsze kierowały się ku starej dzielnicy- El-Dahar. Jest to miejsce, gdzie ujrzenie „białej twarzy” nie jest zbyt częstym przypadkiem, jednak my, praktycznie codziennie spacerowałyśmy po okolicach hotelu Empire, zagłębiając się w boczne uliczki i co rusz odkrywając jakieś ciekawe miejsca.
Pewnego dnia koleżanka, mieszkanka Hurghady, zabrała mnie na souk. Znajduje się on w niedalekiej odległości od Empire, kierując się w prawą stronę od głównego wyjścia. Rewelacyjne miejsce- zatrzęsienie warzyw i owoców, gwar, zapachy, kolory. Przydatna jest tu jest znajomość arabskich cyfr, gdyż nie uświadczymy znajomych nam oznaczeń cen. Zawsze oczywiście można zapytać, ale odpowiedź niekoniecznie będzie w języku angielskim...obok znajduje się kolejny bazar, tym razem z przyprawami, mięsiwem i różnego rodzaju produktami typu ryż, makarony itp. wszystko wystawione w ogromnych plecionych koszach. Stwierdziłam, że koniecznie muszę pokazać to miejsce koleżance, z którą przyleciałam do Hurghady- okazało się jednak, że wcale nie będzie to takie łatwe...
Następnego dnia wyruszyłyśmy z Kasią na wyprawę- tym razem bez mieszkanki Hurghady jako przewodnika. No i jak się można było spodziewać, mój wątpliwy zmysł orientacji zawiódł na całej linii (na swoje usprawiedliwienie powiem, że poprzedniego dnia na souk jechałyśmy samochodem...). Stanęłyśmy z Kaśką na rondzie zastanawiając się, w którą to stronę powinnyśmy iść. Usilnie próbowałam sobie przypomnieć wczorajszą trasę, jednak moja pamięć pozostawia wiele do życzenia. No ale przecież się nie poddamy! Kilkanaście metrów dalej zauważyłyśmy policjanta- no kto jak kto, ale on powinien nam pomóc. O słodka naiwności! Szanowny pan mundurowy nie znał ani słowa po angielsku, ale trzeba mu przyznać, że próbował nam pomóc uśmiechając się od ucha do ucha. Gdy już miałyśmy odchodzić, podszedł do nas jeden z miejscowych, którzy siedzieli pod wiatą przypominającą przystanek autobusowy (nie dam sobie głowy uciąć, że to było faktyczne przeznaczenie tego miejsca) i zapytał (po angielsku!) jak może nam pomóc. Z lekką niepewnością powiedziałyśmy, że szukamy souku i czy mógłby nam wskazać drogę. Odpowiedź nas delikatnie zaskoczyła- otóż przemiły Egipcjanin zaproponował, że będzie naszym przewodnikiem...cóż, powiedziałaś A, powiedz i B- ruszyłyśmy za nim. Oczywiście okazało się, że bazar był kilkanaście metrów obok, z tym, że nie zarejestrowałam wcześniej faktu, że wejście jest nie od głównej ulicy, lecz schowane po przeciwległej stronie. Po dokładnym obejrzeniu souku, przyszedł czas na pożegnanie. Oooo, co to, to nie! Nasz przewodnik zaproponował wizytę w jego sklepie (a jakże!). Nie byłyśmy z Kasią pewne czy jest to aby dobry pomysł, ale nie wypadało odmówić człowiekowi, który był dla nas tak uprzejmy. Raz kozie śmierć- idziemy. Po mniej więcej 5 minutach, gdy jakimś cudem znalazłyśmy się w miejscu, z którego miałybyśmy spory problem by dostać się na główną ulicę, usłyszałam od koleżanki coś w guście: „Nie, no pięknie! Dwie białe baby w egipskiej dzielnicy, nie mające pojęcia gdzie są i gdzie zmierzają, z przewodnikiem w postaci Araba poznanego kilkadziesiąt minut temu na ulicy. O tak, bardzo mądrze”. Podsumowała to idealnie. Gdy znalazłyśmy się w wąskiej, ciemnej uliczce, pomiędzy budynkami mieszkalnymi, w miejscu, do którego w Polsce po zmroku nikt normalny by się nie wybrał, zaczęłyśmy się zastanawiać czy aby nie dać nogi. Ale nie! Twardym trzeba być! Polka się nie da tak łatwo przestraszyć! Podążamy za naszym przewodnikiem jak owieczki na rzeź...ciekawe dlaczego nagle przed oczami stanął mi obraz detektywa Rutkowskiego...
I oto nagle naszym oczom ukazuje się coś innego prócz szarości- kolorowe ciuszki wesoło powiewające przed witryną sklepu- a więc jednak! Odrobinę uspokojone weszłyśmy do środka- niewielki sklepik, głównie z biżuterią, w centralnym miejscu narożna, czerwona kanapa, stoliczek, ogólnie bardzo pozytywne wrażenie. Zapytałam naszego nowego znajomego dlaczego wybrał sklep w tak trudno dostępnym miejscu- przecież żaden turysta raczej się tu nie zapuści? Odpowiedź była prosta- względy ekonomiczne- z tego co zrozumiałam, dzięki umiejscowieniu lokalu na parterze domu mieszkalnego, nie płaci tak horrendalnych kwot za wynajem (lub też w ogóle nie płaci- tego nie jestem pewna). No to teraz trzeba się przygotować na prezentacje towaru i zachęcanie do zakupów...i tu kolejna niespodzianka- nic z tych rzeczy. Zostałyśmy zapytane czego mamy ochotę się napić i właściciel zniknął. Po chwili wrócił, dosiadł się do nas i zaczęliśmy miłą konwersację. Po jakiś 5 minutach do sklepu wszedł kolejny Egipcjanin z tacą wypełnioną „zamówionymi” napojami. Tak jak prosiłam, dostałam cudownie mocną miętę z dużą ilością cukru. Na pogaduchach spędziliśmy jakąś godzinkę po czym nadszedł czas na powrót do hotelu. Po raz kolejny nasz przewodnik przeprowadził nas zagmatwanymi uliczkami, wyprowadzając na bardziej uczęszczaną arenę. Stąd bez problemu mogłyśmy już trafić na główną ulicę. Wymieniliśmy uprzejmości i obiecałyśmy wpaść z wizytą przy okazji kolejnych wakacji w Hurghadzie.
Skierowałyśmy się w stronę wyjścia na główną ulicę, otaczały nas różne sklepiki, stragany i oczywiście zero turystów. Nie wiem dokładnie co to była za uliczka, jednak w tym miejscu natknęłyśmy się na dość ostre zaczepki. To całkowicie zrozumiałe, że zwracałyśmy na siebie uwagę ( w końcu nie dość, że w tym czasie turystów było jak na lekarstwo, to jeszcze urządzałyśmy sobie spacerki w mało popularnym miejscu), jednak przejście tych kilkunastu metrów z kamienną twarzą i wzrokiem zwróconym przed siebie wymagało sporej dozy samokontroli. W Polsce odwróciłam bym się do takiego „przyjemniaczka” i powiedziała co myślę o tego typu zaczepkach, nie przebierając w słowach, jednak tu nie czułyśmy się zbyt pewnie. Jak by nie było, nie jesteśmy u siebie...Po wejściu na główną ulicę było już „z górki”, poszłyśmy na plażę, by napić się kawki, poplotkować i pooglądać zdjęcia. Kolejny dzień za nami.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz